-Poczekaj
jeszcze pięć minut, zaraz po ciebie będę. Chyba władowałam się w największy
korek… - powiedziałam szybko do słuchawki, jednocześnie naciskając klakson w
luksusowym Audi Q7 mojego narzeczonego, jednak sznur samochodów przede mną
pozostał taki sam. Kiedyś słyszałam zdanie, że miarą zaufania mężczyzny do
kobiety jest fakt czy pozwala on prowadzić jej swój samochód. Jeżeli to prawda,
to znaczy, że Bill ufa mi bezgranicznie. Na szczęście nie ma najmniejszego
problemu w udostępnianiu mi auta, co jest mi wybitnie na rękę, gdyż po mojej
niedawnej przeprowadzce do Magdeburga kompletnie nie byłabym w stanie ogarnąć
wszystkich tutejszych linii autobusowych. Kiedy mieszkałam w Polsce, wszystko
było inaczej. Małe mieszkanie, dzielone z przyjaciółką (która teraz stoi na
lotnisku i ma ochotę mnie zamordować), codzienne podróże komunikacją miejską…
Tyle się zmieniło. Spojrzałam na swój piękny pierścionek z brylantem, na mojej
lewej ręce i wtedy ogarnęła mnie fala wspomnień związanych z moim narzeczonym i
naszymi zaręczynami. To prawda, byliśmy parą już pięć lat, więc Bill dość długo
zwlekał z oświadczynami, ale, ku mojemu wielkiemu zdumieniu, pół roku temu
zabrał mnie w romantyczną podróż, podczas której oznajmił mi, że jest pewny
swoich uczuć i zapytał czy zechciałabym zostać jego żoną. Mój cały świat
przewrócił się wtedy do góry nogami. Oczywiście nie miałam ani chwili
zawahania, co powinnam odpowiedzieć, jednak decyzja o małżeństwie wiązała się z
mojej strony ze zmianą całego mojego dotychczasowego życia i przeprowadzką do
Niemiec (gdzie bliźniacy dwa lata temu wrócili z Los Angeles). Wtedy miałam już
serdecznie dosyć życia na walizkach, kursowania Polska – Niemcy – Polska, ciągłego wiszenia na telefonie i oczekiwania z
utęsknieniem na kolejne spotkanie. Szczerze mówiąc, kiedy te pięć lat temu
poznaliśmy się na wyciągu narciarskim, nawet przez myśl mi nie przeszło, że to
naprawdę ten jeden jedyny, a teraz, już za kilka krótkich dni miałam zostać
panią Kaulitz. Już dawno przestałam patrzeć na niego jako na gwiazdę, idola
swoich marzeń, wokalistę wszechczasów… Na początku wiadomo, imponowało mi to,
kim jest, fakt, że jestem w związku z osobą, o której zawsze marzyłam… A teraz,
prawdę powiedziawszy, momentami mam dosyć tej całej jego sławy i zamieszania
związanego z jego osobą. Ciągłego zainteresowania mediów mam po dziurki w
nosie, a jak tylko widzę czającego się za krzakiem paparazzi to dostaję białej
gorączki. Chociaż oczywiście mam na uwadze fakt, że gdyby nie to, z pewnością
nie mieszkalibyśmy teraz w luksusowej willi z gigantycznym ogrodem, gdzie nawet
ja, jako pani domu, nie musze zajmować się takimi sprawami jak sprzątanie, gdyż
żadnego problemu nie stanowi wynajęcie odpowiednich osób. Ostatni czas był dla
nas bardzo pracowity. Tak naprawdę mieszkamy wspólnie niecałe dwa miesiące,
więc cały czas musimy jeszcze uczyć się żyć razem. Przeprowadzając się, byłam
przygotowana na bałaganiarstwo i porozrzucane wszędzie ubrania. Tymczasem
jednak, w domu zastaję idealny porządek, co czasem również jest nie do zniesienia, kiedy zostawiam swoje
rzeczy nie na miejscu. Czasami, w naszym zachowaniu widać te narodowościowe
stereotypy. On, Niemiec, aż do bólu poukładany, ja, Polka, roztrzepana i
spontaniczna. Bill na szczęście teraz może trochę odetchnąć, po promocji
pierwszej od rozpadu Tokio Hotel solowej płyty, która, ku mojemu wielkiemu
zadowoleniu, okazała się sukcesem. Bałam się, jak poradzi sobie na scenie bez
wsparcia przyjaciół (do tego stopnia, że na pierwszy koncert pojechałam z nim),
jednak moje obawy okazały się bezpodstawne. Do dziś zastanawiam się, nad
prawdziwą przyczyną rozpadu zespołu… Chłopcy występowali razem już tyle lat, że
w końcu każdy z nich miał dość tej
monotonii i inny pomysł na nowe piosenki, image… Tak więc Tokio Hotel odeszło
do historii, każdy z członków zajął się karierą solową, jednak przyjaźń
pozostała. Georg i Gustav, z którymi dość szybko znalazłam wspólny język, są u
nas bardzo częstymi gośćmi. Toma w sumie nie traktuję jako gościa, bo biorąc
pod uwagę, że mieszka trzy domy dalej, jest w naszym domu dosłownie codziennie.
Posuwając się w naprawdę ślimaczym tempie do przodu, usłyszałam dźwięk mojej
komórki. Nie patrząc nawet na wyświetlacz, odebrałam telefon
-Halo?-Zuzieńko, kochanie! – tylko nie to! Miałam cichą nadzieję, że to mój ukochany. A tymczasem, dzwoni ciotka Halina. W dużym skrócie: stara panna, która przypomniała sobie o naszym pokrewieństwie, kiedy dowiedziała się o moim planowanym ślubie z Niemcem milionerem.
-Cześć ciociu… - mruknęłam niechętnie. Oczywiście, kiedy przez ostatnie kilka miesięcy wręcz przesadnie się mną interesowała, nie było opcji, żebym mogła jej nie zaprosić. A jej tylko o to chodziło.
-Kochanie, właśnie dojechałam – jak się cieszę… - I jest taka sprawa. Ten hotel, który dla mnie zarezerwowaliście, nawet może być – bo dla starej panny Hotel Andels to za niski standard – Tylko ten widok z okna… Jak przez nie wyglądam, to tylko miasto, bloki… A widziałam, że z drugiej strony to takie urokliwe jeziorko jest… - zaraz trafi mnie szlag
-Wiesz ciociu, nie mogę teraz za bardzo rozmawiać, ale zaraz do nich zadzwonię i spróbuję coś zrobić, dobrze? – tego już mam dosyć. Tydzień temu poznałam całą drużynę upierdliwych ciotek i wujków Billa, których najbardziej ciekawiło to, jak taka prosta dziewczyna jak ja radzi sobie w wielkim świecie (to jest, w Magdeburgu…). Spotkałam się też z jego dziadkami, którzy okazali się być najcudowniejszymi ludźmi na świecie i już traktują mnie jak członka rodziny. Naprawdę, są niesamowici.
-No, wiedziałam, kochanie, że mogę na ciebie liczyć – taaak… - To załatwcie to proszę, czekam – i ciocia się wyłączyła. Nie sądziłam, że mój ślub wywoła w rodzinie aż takie poruszenie. Nagle wszyscy dalecy krewni przypomnieli sobie o moim istnieniu, tak, że z wieloma z nich już zdążyłam się pokłócić, wyjaśniając im dość dobitnie co o nich myślę i gdzie mam ich ogromne zainteresowanie. Bill, który od wielu lat musi radzić sobie z nadmiernym zainteresowaniem ludzi, cały czas musi mnie hamować, bo inaczej z mojej strony na naszym ślubie pojawiliby się moi rodzice i Maja.
-No i co robisz…?! – wydarłam się nagle sama do siebie, kiedy samochód z sąsiedniego pasa zaczął wciskać się przede mnie. Sznur samochodów wreszcie ruszył, ja spojrzałam na zegarek, i stwierdziłam, że na lotnisku powinnam być już piętnaście minut temu, więc jest możliwe, że po spotkaniu z moją przyjaciółką, nie dożyję własnego wesela.